Coś ta zima przyjść mi nie chce. Nie żebym narzekała, bo fajnie mieć wiosnę pod koniec
października, ale przez temperaturowe ekstrema trudno moje flondrowanie nazwać morsowaniem.
A tam, nie
szkodzi, jeszcze zdążę zmarznąć. Dziś w Kątach Rybackich było pięknie. W lesie rudo,
na plaży deszczowo, bezwietrznie i bezludnie. O tak.
Krajobraz morski bez sztafażu.
Szkoda, liczyłam
na choć trochę fali, bo jak ochlapuje, to jest weselej. Żeby nie brnąć za
daleko plasnęłam się przy samym brzegu na dno, jak prawdziwa flądra (nie, oczy nie przesunęły mi się na bok głowy), przeszorowałam tyłkiem po piachu i sympatycznie się popluskałam. Śmieszna sprawa, ciało czuje się całkiem fajnie,
po chwili przestaje czuć zimno i chętnie zostałoby jeszcze w wodzie, ale mózg upiera
się, że już starczy – trzeba będzie nauczyć się go trochę wyłączać. 40
lat tresury, że od zimna trzeba uciekać jak najszybciej, robi swoje. Zdaje się, że to najważniejsza
bariera do pokonania. Oczywiście rozsądek przede wszystkim, ale chcę o tym
decydować w pełni świadomie, nie na zasadzie psa Pawłowa. Spokojnie, mam czas.