Zaczęło się od zimnych
pryszniców. Co mnie podkusiło za pierwszym razem, już nie bardzo pamiętam –
zdaje się, że jeden z tych stanów, kiedy człowiek ma ochotę wyć, żeby ktoś mu
wymienił mózg, bo z tym starym się dłużej nie da. Jeśli nie znacie takich stanów,
to Wam fajnie, ale może znacie.
Desperackie chwile wymagają desperackich
działań, akurat nie mogłam iść biegać (czy też biec iść, bo u mnie to raz tak,
raz siak), więc zlałam się zimną wodą. Uuuuch.
Po co te tortury?
No więc, rozumiem już, dlaczego rozszalałym obłąkańcom aplikowało się kiedyś bicze wodne. Bo to działa. Działa jak dobre dragi, w przeciągu sekund, nie wymaga recepty, konsultacji, kasy, pomocników, kibiców, nie ma negatywnych skutków ubocznych i nie zostawia trwałych oszpeceń.
Oczywiście słyszałam już
wcześniej o niejakim Vincencie Priessnitzu, ale jego metody lecznicze traktowałam
w kategoriach ciekawostki z czasów dinozaurów. Poczytałam więcej i się
zapaliłam. Relacje osób, które dały się podpuścić do 30 Days Cold Shower Challenge w znacznej mierze pokrywały się z
moimi wrażeniami.
Spod pierwszego zimnego prysznica
wyszłam jak po resecie, cieleśnie i umysłowo. Czułam się jak największy hardkorowiec
świata, twardszy nawet od tych, co zjadają końcówki od bananów. Wrzód na mózgu
zniknął bez śladu, było mi cieplutko, rześko i bardzo dobrze ze sobą. A w
lustrze zobaczyłam tak radosny wyszczerz, że nie poznałam samej siebie.
O korzyściach zdrowotnych zimnych
pryszniców można czytać w necie kilka dni, więc sobie odpuszczę powtarzanie tego
wszystkiego, wspomnę tylko o paru sprawach, może mniej oczywistych a istotnych
dla mnie: zimne prysznice są tańsze, o wiele zdrowsze dla skóry niż moczenie
się w gorącej wodzie, nie wymuszają inhalacji kosmetycznymi gównami, które w
ciepłej kąpieli wchłania się prosto do płuc, pomagają na zrytą banię i – o dziwo
– na permanentne zmarźlactwo. Pogłębiają oddech, izometrycznie ćwiczą wszystkie
mięśnie (w pierwszej chwili człowiek się spina, jakby robił „deskę”) i sprawiają,
że czuję się dzielniejsza. Xena, GI Jane, te sprawy… Taki najprostszy i
najtańszy sport ekstremalny, jaki można sobie zaaplikować – w sam raz dla
czterdziestoletniej babki, która boi się nawet zjeżdżalni w Aquaparku.
Negatywne strony? Może to, że domownicy
pukają się w głowę. Do czasu, kiedy po raz pierwszy usłyszycie z łazienki piski
i wrzaski, bo potem się już nie pukają. Kto spróbuje – wsiąka.
Komu to szkodzi?
Słowo ostrzeżenia: podobno trzeba
z tym uważać przy chorobach serca czy niewydolności nerek. Ogólnie przeciwwskazania
takie jak przy morsowaniu, lepiej spytać lekarza albo przynajmniej obczytać się
w temacie. Poza tym hulaj dusza. No i lepiej być rozgrzanym – najfajniej jest
po treningu. Albo jak się ma akurat hotflasha, hehe.
Po prawie dwóch miesiącach
codziennej praktyki mogę zaświadczyć, że tolerancja na szok termiczny
błyskawicznie rośnie, ciało przywyka, po którymś razie jest wręcz przyjemnie. Jestem
w stanie normalnie, spokojnie się umyć (i domyć – żeby nie było, że Flondry śmierdzą).
Tylko włosy myję w letniej wodzie, bo rzeczywiście czerep najszybciej się
wychładza i najmniej to lubi (teraz już wiem, dlaczego morsy morsują w
czapkach). Ale na końcu prysznica wajcha i tak zawsze wędruje na niebieską stronę
mocy.
Trochę się rozczarowałam, kiedy
wyszło mi, że najzimniejsza woda w moim kranie ma marne 18 stopni – tyle co
Bełtyk latem. Może warto wystawić na noc wiaderko na balkon, buuaaaaha. Dziś ma być przymrozek :)
Pozdrawiam zimno – Flondra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi trollu, tutaj TEŻ będzie moredracja, więc się nie fatyguj.