Lubię mieć wolne,
a jak Aga ma wolne, to już w ogóle jest fajnie, bo wtedy można sobie pojeździć na wycieczki. Zamarzyło mi się poflondrować
w prawdziwym Bałtyku zamiast w Zatoce, pojechałyśmy więc całkiem znienacka na
półwysep. Helski, oczywiście. Z wycieczki przywiozłam między innymi piękną flądrę,
która pobędzie sobie teraz tytułowym obrazkiem bloga. Ukradłam ją (wyłącznie
cyfrowo) z wielkiej, drewnianej łodzi rybackiej stojącej w porcie w Jastarni,
do której wlazłam absolutnie nielegalnie i bez niczyjego pozwolenia. Kiedy tak
właziłam i pstrykałam, Aga oddalała się żwawym truchtem, by w razie czego
się do mnie nie przyznawać, ale przecież ja nie mogłam sobie odpuścić taaaakiej
ryby J
Drewniane nie tuczy.
No i jeszcze mały
bałtycki akcent – powiało nam Skandynawią J
Zza miedzy.
Właściwie do samego
Helu nie zajechałyśmy, bo nie chciało nam się krążyć po mieście znanym już z wcześniejszych
wycieczek, ale zaliczyłyśmy przystanek autobusowy słynnej linii – bo choć niby
wiedziałam o tym z Internetów i nawet oglądałam rozkład jazdy, naoczne
świadectwo było mi potrzebne dla całkowitej pewności, że to nie fake. Cóż,
jestem niedowiarkiem.
Zobaczyć znaczy uwierzyć.
Były też inne
widoczki, bo nieźle pizgało, przynajmniej od strony Zatoki Puckiej. Ci to się dopiero
fajnie bawią J
O trzynastej, tuż przed nocą...
Taka niezimowa zima
to świetna okazja, żeby pozwiedzać nadmorskie zakątki, bo w tzw. sezonie to już
nie żaden buahaha Hel, tylko prawdziwe nadmorskie piekiełko, którego zdarzyło
mi się parę razy doświadczyć. Tubylcy – heleńczycy? – bardzo dbają o turystów
ze wszystkich zakątków Europy, co widać po infrastrukturze i wykończeniu
krajobrazu całą masą śmieci. Latem być może zasłaniają to ludzie, ale teraz… Szczerze?
Cała mierzeja, z wyjątkiem plaż i miejsc, w które się nie chodzi, bo można
dostać kulkę, wygląda obrzydliwie. I na dodatek niegramatycznie.
Pierwsze - nie parkinguj.
Właśnie, z
wyjątkiem plaż. Które są piękne, jak to plaże. A ta na dodatek była prawdziwa,
bałtycka, nie tylko trójmiejska. Wodę zaliczyłam dwa razy – a co. Rzadko się
nad Bałtykiem bywa, trzeba było skorzystać, więc wlazłam po dwakroć i żyję. Właściwie nawet po trzykroć, jeśli liczyć biegi po mieliźnie jako wyjście z wody.
Gorzej z Agą, która mi zmarzła od samych widoków i dziś ma anginę. Dla
mnie to niezły test – jeśli uda mi się obronić przed zarazą, to będzie znaczyło,
że flondrowanie przynosi efekty. Jak na razie czuję się świetnie.
A tu dowód, że jednak było ciepło.
I tak to wyglądało nasze buszowanie po Półwyspie Helskim. Pewien czytelnik, znany niektórym jako mój niegrzeczny brat, zapewne będzie rozczarowany informacją, że przejeżdżając przez Chałupy nie pokazałam gołej dupy. Bo takie wyzwanie też padło - i w sumie niewiele brakowało, braciszku ;) Może następnym razem się uda, hiehie.
No. W drodze
powrotnej zahaczyłyśmy jeszcze pewien znany Markt i przeżyłyśmy prawdziwą
przygodę! Otóż w bramce zapipczył mi plecak – na szczęście przy wejściu, nie
przy wyjściu. Panowie ochroniarze byli wyjątkowo mili i zgodzili się poszukać w
nim pipczyka, a jednak było nam trochę nieswojo, kiedy zostałyśmy zaproszone do
tajemniczych drzwi w kącie – wszak znamy przypadki, że z takich drzwi ludzie nie
wychodzili o własnych siłach… Przemiły pan ochroniarz szybciutko odnalazł w
plecaku wszytkę z winowajcą, przeciął ją nożyczkami i było po sprawie, a mnie
nawet udało się spośród mokrych i zapiaszczonych bambetli niepostrzeżenie wyłowić
majtki i upchnąć je do kieszeni, żeby panu ochroniarzowi nie wypadły na biurko.
Jeszcze by się chłopak speszył. Bardzo dziękujemy, Panie Ochroniarzu z rudą
bródką.
Więc ochrona w
Gdyńskim MM jest git, gorzej z działem marketingu – jakiś wyjątkowo nieanglojęzyczny
dzień nam się trafił J
Wszyscy wiedzą, że w słuchawkach
najważniejszy jest desing.
Hel Yeah :)))
OdpowiedzUsuń