…i prawie po świętach.
Dobrze, że zdążyłam zaliczyć świąteczną kąpiel – niewiele brakowało J
Chociaż gdyby sugerować się pogodą, fotki równie dobrze mogły być robione w pochmurny
letni dzień. Trochę już męcząca ta „zima”, ale narzekać nie będę, bo mam znajomych,
którzy jeżdżą na rowerach ;) Waruny: powietrze 4 stopnie, woda jakieś 6,5. Zimna
w każdym razie.
Dzisiaj, mimo
pogodowej nudy, a może właśnie dzięki niej, było trochę inaczej niż zwykle. Biorąc
za przykład Pana Morświna z poprzedniego wpisu postanowiłam zrobić to jak należy
i słuchać wyłącznie ciała i rozumku, a nie czipa w głowie z zaprogramowaną paniczną
ucieczką przed zimnem. I udało się. Naprawdę się udało. Najpierw pobiegałam w
ciuchach, potem bez – aż zaczęło mi się robić chłodno – i dopiero wlazłam do
wody. Szoku termicznego oczywiście zero, jak zwykle, ale to już żadna
niespodzianka. Niespodzianką było to, co zaczęło się dziać po jakiejś minucie w
wodzie, kiedy zwykle zaczynałam już w podskokach spieprzać na brzeg.
Przeczekałam to. Wyrównałam oddech, uspokoiłam się (dziwnie to brzmi, ale spróbujcie sami, to zrozumiecie to uczucie na granicy paniki: Szrek, ja weszłam zimą do morza, ja w morzu jestem!) i wyszłam dopiero kiedy zaczęła mnie palić
skóra. Tak, palić. Do tej pory tylko szczypał mnie tyłek i to już wystarczało,
żeby mnie wygonić na brzeg. Wiem, Morsy, pewnie się śmiejecie, bo zdaje się, że
właśnie o to chodzi, ale być może nie da się tego osiągnąć przy ciut wyższej temperaturze wody. Chyba zaczynam rozumieć, skąd się biorą morsowe narzekania, że woda jest "za ciepła".
A uczucie jest dość niepowtarzalne. Raczej trudno tego doświadczyć w jakichkolwiek innych warunkach. Niby parzy, a nie parzy, nie do
końca przyjemne, ale i nie straszne, więc możesz mu się przez chwilę dziwić, bo
wiesz, że nic ci nie grozi. Wiem! Przyłóżcie sobie kostkę lodu do skóry i wyobraźcie
sobie że macie tak na całym ciele.
Nie wiem, ile to
trwało, oczywiście bardzo króciutko, może kolejne 2 minuty. Znów zapomniałam
mierzyć czas. Ale następnym razem będzie dłużej J
Potem spokojnie
wyszłam z wody i na luza, ciągle jeszcze o lata świetlne od jakiejś tam
hipotermii potruchtałam, strzeliłam sobie sweet focię z Agą, wytarłam się i
dopiero kiedy mi się znudziło, wlazłam do namiotu.
Było git J
Mimo braku mrozu mogę to chyba uznać za moje pierwsze morsowanie.
A oto dowód:
spójrzcie na ten kolorek! Do Pana Morświna jeszcze mi daleko, ale… getting
there!
PS. Dla osób ciekawych
przygód gumowych kamaszy – nauczyłam się je zdejmować bez pomocy ordynansa. Wydaje
mi się, że po prostu trochę zmiękły. Ciągle je lubię J A budka jest the best!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi trollu, tutaj TEŻ będzie moredracja, więc się nie fatyguj.