czwartek, 26 grudnia 2013

Święta, święta...

…i prawie po świętach. Dobrze, że zdążyłam zaliczyć świąteczną kąpiel – niewiele brakowało J Chociaż gdyby sugerować się pogodą, fotki równie dobrze mogły być robione w pochmurny letni dzień. Trochę już męcząca ta „zima”, ale narzekać nie będę, bo mam znajomych, którzy jeżdżą na rowerach ;) Waruny: powietrze 4 stopnie, woda jakieś 6,5. Zimna w każdym razie.

Dzisiaj, mimo pogodowej nudy, a może właśnie dzięki niej, było trochę inaczej niż zwykle. Biorąc za przykład Pana Morświna z poprzedniego wpisu postanowiłam zrobić to jak należy i słuchać wyłącznie ciała i rozumku, a nie czipa w głowie z zaprogramowaną paniczną ucieczką przed zimnem. I udało się. Naprawdę się udało. Najpierw pobiegałam w ciuchach, potem bez – aż zaczęło mi się robić chłodno – i dopiero wlazłam do wody. Szoku termicznego oczywiście zero, jak zwykle, ale to już żadna niespodzianka. Niespodzianką było to, co zaczęło się dziać po jakiejś minucie w wodzie, kiedy zwykle zaczynałam już w podskokach spieprzać na brzeg. Przeczekałam to. Wyrównałam oddech, uspokoiłam się (dziwnie to brzmi, ale spróbujcie sami, to zrozumiecie to uczucie na granicy paniki: Szrek, ja weszłam zimą do morza, ja w morzu jestem!) i wyszłam dopiero kiedy zaczęła mnie palić skóra. Tak, palić. Do tej pory tylko szczypał mnie tyłek i to już wystarczało, żeby mnie wygonić na brzeg. Wiem, Morsy, pewnie się śmiejecie, bo zdaje się, że właśnie o to chodzi, ale być może nie da się tego osiągnąć przy ciut wyższej temperaturze wody. Chyba zaczynam rozumieć, skąd się biorą morsowe narzekania, że woda jest "za ciepła". 

A uczucie jest dość niepowtarzalne. Raczej trudno tego doświadczyć w jakichkolwiek innych warunkach. Niby parzy, a nie parzy, nie do końca przyjemne, ale i nie straszne, więc możesz mu się przez chwilę dziwić, bo wiesz, że nic ci nie grozi. Wiem! Przyłóżcie sobie kostkę lodu do skóry i wyobraźcie sobie że macie tak na całym ciele.

Nie wiem, ile to trwało, oczywiście bardzo króciutko, może kolejne 2 minuty. Znów zapomniałam mierzyć czas. Ale następnym razem będzie dłużej J

Potem spokojnie wyszłam z wody i na luza, ciągle jeszcze o lata świetlne od jakiejś tam hipotermii potruchtałam, strzeliłam sobie sweet focię z Agą, wytarłam się i dopiero kiedy mi się znudziło, wlazłam do namiotu.

Było git J Mimo braku mrozu mogę to chyba uznać za moje pierwsze morsowanie.

A oto dowód: spójrzcie na ten kolorek! Do Pana Morświna jeszcze mi daleko, ale… getting there!


PS. Dla osób ciekawych przygód gumowych kamaszy – nauczyłam się je zdejmować bez pomocy ordynansa. Wydaje mi się, że po prostu trochę zmiękły. Ciągle je lubię J A budka jest the best!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi trollu, tutaj TEŻ będzie moredracja, więc się nie fatyguj.