W taki dzień, jak dziś… Okej,
dziś wiecie wszyscy, o czym mowa, ale dla potomności wyjaśnię: szaro, buro, 6
stopni, mokra zawiesina w powietrzu, 995 hektopaskali, o wpół do trzeciej po
południu siedzę przy zapalonym świetle, obłożona kotami, które nie wykazują
oznak życia, klnę na zmarznięte stopy i zazdroszczę wszelakim budowlańcom i
leśnikom, a nawet roznosicielom ulotek, że mają ruchliwą pracę i nic ich nie
zmusza do siedzenia na tyłku i myślenia. Żebym chociaż była jakąś urzędniczką,
mogłabym się kimnąć nad klawiaturą i nikt by nawet nie zauważył…
Dobra, powyższy akapit oczywiście
jest z założenia przewrotny, przedstawicielom wymienionych profesji nie zazdroszczę (z wyjątkiem leśników) i
absolutnie nie twierdzę, że mają lekko czy że nie muszą myśleć. Lekko miałabym
ja, gdyby nie jeden drobiazg: moja praca wymaga skupienia i weny, a kiedy za
oknem mamy coś takiego, o wenie i skupieniu można sobie co najwyżej napisać na
blogu. Bez skupienia i weny moja praca nie jest żadną pracą, tylko tępym
gapieniem się w robaczki na ekranie. A przy moim ciśnieniu (w chwilach
wielkiego wzburzenia 100/60) w taki dzień jak dziś ocieram się o udar
niedokrwienny, śpiączkę i śmierć mózgową. I znikąd pomocy…
Jak się ratować?
Każdy normalny człowiek w takich
okolicznościach napiłby się kawy. Jestem raczej normalna (hmm…) więc piję –
czwartą. Nie bardzo wiem po co, bo skutek żaden, nie licząc ganiania na siku,
ale piję, bo ludowa mądrość głosi, że należy pić kawę, kiedy człowiek jest
senny. Można ewentualnie przejść na zieloną herbatę, guaranę, yerba-mate i
takie tam, ze skutkiem jak wyżej, aż do pojawienia się drżączki kofeinowej, bo
na pewno nie jasności umysłu. To już nie ten etap. Inna grupa „normalnych” zaopatrzy
się w napoje energetyzujące, ale to niesmaczne, niezdrowe, drogie, tuczące i na
dodatek gazowane – czyste świństwo (piszę tak, bo to blog o zdrowym trybie
życia; nie mogę przecież napisać, że marzę o cudownej, wąskiej puszeczce, która
tak dobrze leży w dłoni, tak miło psyka przy otwieraniu… Nie. Nie pójdę do sklepu. Bo
wiem, że i tak nie zadziała).
Dobra, powyższy akapit też był
przewrotny, bo to, co w nim stoi, to stare nawyki, które powoli próbuję wyplenić.
Znam o wiele lepszy sposób niż opisane, gwarantuję jego skuteczność, brak
negatywnych efektów i zerowe ryzyko przedawkowania – w odróżnieniu od dużych
dawek kofeiny, po których może się zdarzyć, że owszem, będziemy chodzić po
ścianach, ale dopiero w nocy.
No więc, najpierw trzeba się
spocić. Najlepsze byłoby bieganie, czy jaką tam uprawiacie dyscyplinę sportu, ale
nie zawsze się da, nie zawsze się chce, nie zawsze można to akurat pogodzić z
rytmem treningów. Spoko. Obejdzie się bez tego. Wystarczy stacjonarnie pomachać
hantlami (czy choćby butelkami z wodą), przebiec się w miejscu, porobić
brzuszki, przysiady, skłony – jakiekolwiek ćwiczenia, które rozgrzeją wam ciało
i trochę podniosą ciśnienie. Dla osób, które akurat są w robocie: jeśli koledzy
pukają się w głowę, można się z tym schować w łazience, bo parę minut wystarczy,
i to w wersji light, bez pocenia. Daje efekt na całkiem długą chwilę. To oczywiście
żadne odkrycie, bo wiadomo nie od dziś, że ćwiczenia fizyczne pobudzają. Niby takie
to oczywiste, ale kto stosuje w praktyce? Łatwiej zalać piątą kawkę…
Programu część druga, dla tych,
którzy akurat mają niedzielę, albo, jak ja, pracują w domu. Otóż, należy się szybciutko
rozebrać, wejść pod prysznic i odkręcić zimną wodę. Kierując strumień na siebie,
naturalnie, bo polanie ściany nie zadziała. Po chwili wrzasków zakręcamy wodę,
wycieramy się energicznie do sucha, ubieramy – i już J
Cała historia trwa maksymalnie 15
minut, jest stuprocentowo skuteczna i daje długotrwały efekt: w moim przypadku
jakieś dwie godzinki jasności umysłu i dobrego humoru. Że awykonalne? Ja tam nikogo nie zmuszam... ;)
A tu na pociechę kawałek prawdziwej plaży
nad prawdziwym morzem
w prawdziwym słońcu
przed prawdziwą burzą.
Tak, to Bałtyk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi trollu, tutaj TEŻ będzie moredracja, więc się nie fatyguj.