Z przyczyn niezależnych… E tam.
Przyznaję bez bicia, że trochę speniałam, bo było 10 stopni mrozu i pomyślałam
sobie, że jestem jeszcze za miękka w uszach, żeby ganiać po plaży w zamarzniętej
bieliźnie. Skorzystałam więc skwapliwie z paru wymówek przed samą sobą, żeby
nie jechać nad morze. Wieczór spędzony na siarczystym mrozie i ganianiu za
zbiegłym psem, palec wkręcony w blender, niewyspanie, ogólny dół, takie tam
pierdoły. Muszę się nad sobą zastanowić, bo, jak się okazuje, morsy morsują w
najlepsze i cieszą się z takiej pogody. Być może straciłam jedyną w tym sezonie
okazję flondowania na takim mrozie (oby nie wrócił!) ale płakać nie będę, bo
sezonów przede mną jeszcze wiele, w tym sporcie nastawienie na wyczyn
jest niewskazane, a poza tym TO MA BYĆ PRZYJEMNOŚĆ, a nie przymus. I to wcale
nie tak, że zmarnowałam te piękne, słoneczne, mroźne dni. O czymś przecież jest
ten post J
Na takie chwile, jak powyższa –
kiedy z różnych względów nie ma się możliwości czy ochoty wchodzić do wody –
wymyśliłam sobie flondrowanie na sucho. Po prostu korzystając ze słoneczka wyszłam w
bikini na balkon, żeby się poopalać. Pierwsza próba była baaardzo przyjemna,
ale trochę krótkotrwała, bo jednak -10 daje się we znaki stopom w kapciach i
gołym dłoniom. Musiałam zejść z leżaka nieusatysfakcjonowana, bo
skostniały mi palce dłoni i stóp. Następnego dnia było już idealnie: neoprenowe
botki, rękawiczki, czapka i kostium. A do tego słoneczko, zero wiatru… bajka J
Posiedziałam 10 minut i daleko mi
było do zmarznięcia, zgonił mnie raczej rozsądek niż konieczność. I niniejszym
zaświadczam, że to genialny sposób na oswojenie się z zimnem dla tych, którzy
nie chcą lub nie mogą morsować, bądź też się do tego morsowania przygotowują.
Żałuję trochę, że nie mogłam poćwiczyć na powietrzu (balkon mam dokładnie
naprzeciwko przystanku autobusowego i nie chciałam robić widowiska) ale mam już
plan, żeby pobiegać po lesie w negliżu, przynajmniej od pasa w górę. Liczę na
to, że w ruchu będę mogła dłużej cieszyć się przyjemnym chłodkiem.
Parę wskazówek dla osób, które
chciałyby spróbować mroźnego opalania: konieczna jest czapka, ciepłe buty i
rękawiczki (hartowanie stóp to inna bajka, przy minus 10 ciężko wytrzymać boso
na śniegu czy innym podłożu, chyba że na jakiejś piance – może spróbuję). Oczywiście
konieczna jest rozgrzewka, ale niezbyt intensywna, żeby się nie spocić, bo
mokre ciało za szybko zziębnie. Jeśli zwilgotniało, lepiej się wytrzeć. I do
dzieła. W przeciwieństwie do taplania się w wodzie, które u początkującej Flondry
jest doświadczeniem dość panicznym, takie balkonowe „opalanie” jest rozrywką spokojną
i medytacyjną, nie prowokującą reakcji walki i ucieczki i pozwalającą wczuć się
w reakcje ciała. Na dodatek ma się świadomość, że w każdej chwili można
czmychnąć do ciepłego pomieszczenia, a nawet pod ciepły prysznic, więc nie
trzeba planować na zapas, czy zdąży się wytrzeć, przebrać itp. zanim zacznie
się szczękać zębami. To daje możliwość oswojenia się z zimnem i własnymi reakcjami
z całym spokojem i na luzie. Polecam każdemu, kto nie ma żadnych istotnych przeciwwskazań
zdrowotnych i czuje, że mu to nie zaszkodzi. Bo przecież najważniejsze jest nastawienie J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi trollu, tutaj TEŻ będzie moredracja, więc się nie fatyguj.